Matka dobra dla siebie – rozmowa z Moniką Marchewą, terapeutką z łódzkiej Poradni Zdrowia Psychicznego Medsolver


Rola matki urosła do wielkich rozmiarów – ma być bohaterką, ma być idealna, ma spełniać wszystkie potrzeby dziecka, męża, rodziny. Ten obraz „królowej domu” wynika z naszej tradycji, religii. Dziś  stawia się młodym kobietom poprzeczkę bardzo wysoko i one boją się, że nie podołają, a mają bardzo niewielkie wsparcie. Kiedyś było wspólne „darcie piór” – kobiety spotykały się w swoich środowiskach zamkniętych, mogły przegadać różne rzeczy, dzielić się wiedzą, doświadczeniami; mogły popłakać i pośmiać się wspólnie.
 
Czy teraz nie robią tego samego na forach internetowych? 
 
Nie do końca. Tu kobiety najczęściej są incognito, nie muszą przyznawać się do tego, co robią, jakimi są ludźmi. Łatwo o kategoryczne sądy, jeszcze łatwiej: o zaszczepienie w kimś ziarna niepokoju.
 
Rzeczywiście: rozglądając się wokół odnoszę wrażenie, że współczesne matki trwają w nieustannym konflikcie – zewnętrznym, z innymi matkami, i wewnętrznym – ze sobą. Pierś czy butelka? Słoiki czy domowe obiadki? Żłobek, niania czy wychowawczy? Wszystkie te tematy stają się pretekstem do prawdziwych wojen. Dlaczego się tak szczujemy na siebie nawzajem?
 
Koncentrujemy się na rozdmuchiwaniu problemów, na które nie ma dobrych i jednoznacznych odpowiedzi. Trzeba podążać za intuicją, za tym, co wynieśliśmy dobrego ze swojego domu rodzinnego albo co chcielibyśmy wynieść; sięgać po wiedzę zaprzyjaźnionych, prawdziwie bliskich nam kobiet. Znaleźć autorytety w rodzinie, wśród przyjaciół.
 
I pamiętać, że mamy takie czasy, że sytuacja zmusza nas do różnych rzeczy, na przykład do posłania dziecka do żłobka, choć wcale tego nie chcemy. Nie zawsze mamy babcię, nie zawsze możemy skorzystać z pomocy niani – tak po prostu jest – a czy to jest złe, czy dobre? Nie chodzi o to, żeby szukać uniwersalnej mądrości, tylko dostosować się do zastanej sytuacji życiowej, finansowej. Jeżeli jestem faktycznie mamą zapracowaną i muszę posłać dziecko do żłobka, to przecież po południu spędzę z nim dobry czas, żeby poczuło, że nie zostało porzucone, że jestem blisko, że jest dla mnie ważne. 
 
Ale to wcale nie oznacza, że mam się rzucić po pracy z wywieszonym językiem do zabawy – to znowu byłoby podtrzymanie schematu matki Polki. Należy mi się też chwila odpoczynku.

Łatwo powiedzieć, ale prawda jest taka, że czasami jesteśmy jednym wielkim kłębkiem wyrzutów sumienia. Za późno wyszłam z pracy – wyrzut sumienia; dałam obiad ze słoika, parówki albo zamówiłam pizzę – wyrzut sumienia; udostępniłam tablet, żeby mieć 10 minut na ogarnięcie się – wyrzut sumienia;  nie czytałam na dobranoc, bo mi się nie chciało, a potem jeszcze nie daj Boże wzięłam w nocy do łóżka, bo nie miałam siły negocjować…

W żadnej z tych rzeczy nie ma niczego złego: dziecko, które dostanie do zabawy tablet, a na kolację parówkę, naprawdę nie będzie w niczym odstawało od tego, które dostanie przetartą organiczną marchewkę. Jeżeli słoiczek czy tablet mają spowodować, że zmęczona mama na chwilę złapie oddech i będzie spokojniejsza i zadowolona, widzę plusy takiej sytuacji.
 
Powiedziała Pani: trzeba podążać za intuicją. Czy nie jest tak, że my się teraz bardzo skupiamy na teorii macierzyństwa? Idziemy do porodu z planem, chodzimy na zajęcia rozwojowe, czytamy poradniki. Dlaczego nie ufamy sobie? Kobiety rodzą od tysiącleci…

Nasza intuicja jest zagłuszona przez mnogość przekazów, które do nas docierają i ciągle podnoszą nam poprzeczkę, zwiększają wymagania. Znów wracam do tego, co było dawniej: ludzie ufali sobie i doświadczeniu. Nie ma szkół dla matek, więc skąd wiemy, że kiedy dziecko się przewróci, trzeba je przytulić, a potem powiedzieć: wstawaj i idź dalej? Wiemy to „ze środka”, to nasze mądre serce podpowiada. Gdybyśmy polegały na tej miłości i jej ufały, byłoby nam łatwiej.
 
Nasze mamy mówią „wykarmiłam cie butelką i żyjesz”, „chodziłaś do żłobka i nic ci się nie stało”, tymczasem my walczymy. To PRL zabijał macierzyńską intuicję? 

Nie szukałabym takich związków, choć faktycznie kobiety, które dziś są babciami, rozpoczynały przygodę z macierzyństwem w zupełnie innym systemie – inaczej się dzieci wychowywało. Był moment takiego „zimnego chowu”, pokolenia trochę depresyjnego, kiedy dzieci nie były od razu przy matce. 

Ale myślę, że stanowisko babć wynika raczej z o niebo większego doświadczenia; one to już przeżyły i widzą, co można odpuścić i co naprawdę ma znaczenie. Mają zdrowy dystans. A młode matki zawsze się bardziej przejmują. Tu właśnie widzę rolę dla starszych kobiet: we wspieraniu młodych mam, dawaniu im poczucia siły, byciu dla nich filarem. Tej wiedzy nie znajdziemy w żadnym poradniku czy na portalu. Babcie, uczcie nas! 
 
„Dobre matki mają brudne podłogi i szczęśliwe dzieci” – to bardzo modne zdanie ostatnio. A ja lubię mieć czysto. Czy to znaczy, że jestem złą matką?

Absolutnie nie. Nie można się zarzynać: jeśli jestem zmęczona, pal sześć brudną podłogę – mam prawo teraz odespać. Ale posprzątam jutro – dla własnego komfortu psychicznego, ale i po to, żeby moje dzieci widziały, że w domu obowiązuje jakiś ład. Dobrze jest mieć w sobie takie „poukładanie”, które daje nam komfort i które przenosi się na nasze otoczenie. 
 
Media, w szczególności te społecznościowe, dosłownie zalewają nas obrazami „macierzyństwa bez lukru”.  Z jednej strony to dobrze, bo czas trochę odbrązowić pomnik Matki Polki. Z drugiej: można odnieść wrażenie, że macierzyństwo to istna droga przez mękę…

Wcale tak często nie widzę tej tendencji w realnym świecie; czasem się zastanawiam, na ile kreują ją media. Dobrze, że zadajemy sobie pytania, czy jesteśmy dobrymi matkami , na co możemy sobie pozwolić, czy złość na dziecko jest normalną rzeczą. Takie analizy wymagają odwagi i samokrytyki. Dobrze, że pozwalamy sobie na słabości, że śmiejemy się z siebie, że nabieramy dystansu. Może takie blogi i posty „bez lukru” pozwalają piszącym je kobietom odreagować i w ten sposób być lepszymi matkami w „realu”?
 
Dużo w tych skargach nawiązań do kwestii czysto fizycznych: karmienia, rozstępów, tycia.

Cóż, w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z kultem ciała. Mamy taką potrzebę, by wciąż żyć na pełnych obrotach, w tym również stale być dostępną seksualnie dla swojego partnera – podąża za tym moda, którą podbijają jeszcze reklamy: weź tabletkę, przestaniesz się pocić, weź pigułkę, nie będziesz miała miesiączki. To coraz poważniejszy problem. Kobiety boją się zmian, które zachodzą w ciele po porodzie. Już nastolatki rozmawiają o tym na forach. 

Po ciąży ciało się zmienia, trzeba dużo energii włożyć w powrót do formy. W telewizji widzimy panie, które wyglądają tak samo niezależnie od tego, czy mają lat 50 czy 30. To rodzi w nas poczucie, że my też tak powinnyśmy. A tak się przecież nie da, a przynajmniej: nie zawsze. Brakuje nam poczucia własnej wartości, skupiamy się na cielesności. Jeśli gwiazdy ubezpieczają swoje piersi na miliony, to daje sygnał, że te piersi są ważne; a skoro to takie istotne, to przecież nie będę karmić, bo to je zdeformuje.

Dlatego prośmy o wsparcie bliskich: psychiczne i to czysto logistyczne – ono pomaga odnajdować te najpiękniejsze chwile macierzyństwa. Dużo jest przecież też matek pozytywnie zakręconych…
 
No tak, ale one też są problematyczne. Bo patrząc na to, co pokazują na blogach czy w portalach społecznościowych, one wstają z jutrzenką, robią poranną gimnastykę, organiczne śniadanie dla rodziny, fantastyczną karierę, potem idą na trening mindfulness, spędzają z dzieckiem wspaniale kreatywny czas ucząc się programowania i są super kochankami… Gdzie się przed nimi schować?

Znów wracam do grupy wsparcia, grupy mądrych kobiet, które dadzą nam siłę. Czerpmy inspiracje, ale nie porównujmy  się. Nie jesteśmy „Matkami ze Stepford” – skończyłybyśmy na terapii… Bądźmy tymi „królowymi domu”, ale miejmy też czas dla siebie, żeby być atrakcyjnymi dla naszych dzieci, partnerów, dla świata, a przede wszystkim: dla nas samych. 

Czasem trzeba wyłączyć Internet, telewizję, odciąć się i być zwykła mamą – taką, jaką byśmy lubiły, gdybyśmy ją znały; mamą, która patrzy w lustro i nie ma do siebie pretensji. I przestańmy zapatrywać się w reklamy: „Mamy nie biorą wolnego”. To po prostu niemożliwe, by cały czas być w gotowości. Trzeba dać sobie prawo do zmęczenia, słabości, złości. A dzieci mają prawo o tym wiedzieć. Jeśli nauczy się je mówić wprost: „przepraszam, mam dziś zły dzień, potrzebuję chwili dla siebie”, to one później – zamiast strzelić przysłowiowego focha – zachowają się tak samo.

Medsolver – Poradnia zdrowia psychicznego