Świat dziecka widziany oczami taty – „Dziecko w wieku przedszkolnym”

M. M. Cabicar opisuje rodzicielską rzeczywistość bezkompromisowo, czasem dosadnie, ale przede wszystkim z rozbrajającą szczerością i kapitalnym poczuciem humoru. Nie zdejmuje różowych okularów nawet w najbardziej kłopotliwych sytuacjach, wychowując dzięki temu niezwykle pogodne dziecko!

Tytuł: Dziecko w wieku przedszkolnym

Podtytuł: Zabawne przygody odważnego ojca

Autor: M. M. Cabicar

Tłumaczenie: Mirosław Śmigielski

232 strony

ISBN: 978-83-66013-04-9

Cena detaliczna brutto: 29,90 zł

Oprawa broszurowa

Wymiary: 195 x 125 mm

Tytuł oryginału: Dítě školkou povinné

Dziecko w wieku przedszkolnym. Zabawne przygody odważnego ojca.

Fragmenty

            – Faceci są niemożliwi. Tylko dwie rzeczy miał zrobić. Rozwiesić pranie i ubrać choinkę! – narzekała żona, gdy ściągała pranie z choinki. A przecież kiedy wieszałem je tam z Wiki, bawiliśmy się świetnie!

– Proszę cię, powiedz to normalnie. Rozwinąć zrolowany golf. Rozwinięty zrolowany golf rolował roladę rolownicą.

– Lozwiwiwi… golf – Wiki zaplątał się języczek i westchnęła: – To jakaś pieldoła.

– Mówi się pierdoła – zauważyłem pedagogicznie, a potem jeszcze dodałem: – I nie mówi się pierdoła. Gdyby ktoś pytał, sły­szałaś to słowo od babci.

Pierwszy dzień w przedszkolu

Akcja przebiega zgodnie z planem, osobnik wtopił się w tłum. Zbliża się ósma rano, migracja osiąga punkt kulminacyjny. Na szczęście przyjechaliśmy z półgodzinną rezerwą.

Przygotowania rozpoczęły się już poprzedniego dnia. Poszliśmy do kwiaciarni, żeby trzyletnia Wiki mogła zanieść kwiatki paniom przed­szkolankom. W sumie nie wiem, czy jest taki zwyczaj, ale pomyślałem, że nasza córka będzie z nimi ładnie wyglądać. Planowałem kupić fiołki lub przebiśniegi, ale kwiaciarka powiedziała, że we wrześniu naprawdę trudno je dostać. Zapytałem, czy w takim razie zrobiłaby mi bukiet z chryzantem, na co odwarknęła już dość zirytowana, że chryzantemy daje się zmarłym, a nie przedszkolankom. Mruknąłem, że i tak pewnie niewiele z tych kobiet przeżyje, ponieważ do przed­szkola idzie moja córka. Na widok Wiki, przyglądającej się rosiczkom, jakby zamierzała je zjeść na drugie śniadanie, kwiaciarka odparła:

– Aha.

Oczywiście przedszkolanki od nikogo innego nie dostały kwia­tów. Większość rodziców przyniosła bombonierki i inne słodycze, które zasilą fundusz przedszkolny. Będą nagrodami w różnych grach i konkursach. Na szczęście po drugiej stronie ulicy był sklep, więc też szybko skoczyłem po jeden drobiazg. Byłem pewien, że wybrałem najlepszy, ale pani dyrektor była trochę zaskoczona, kiedy Wiki wraz z kwiatkami podała jej białe opakowanie:

– Co to jest?

– Bombonierka dla przedszkolanek – powiedziałem poważnie.

– Cefalgin… Przy bólach głowy… – przeczytała pani dyrektor i spojrzała na mnie zaskoczona. Przedszkolanka stojąca obok zaczęła się śmiać, wyrwała dyrektorce pudełko i krzyknęła:

– Biorę cały listek!

Bombonierka cieszyła się wielkim powodzeniem i krążyła po wszystkich piętrach. Nie dość, że się po niej nie tyje, to jeszcze wydłuża życie. O jakieś trzy godziny, które codziennie zostają do końca pracy, chociaż gdybym ja miał zajmować się takimi dwu­dziestoma słodziakami, sięgnąłbym po nią po czterdziestu pięciu minutach.

Pierwszym zadaniem, jakie czekało na Wiki, był wybór obrazka na szafkę i ręczniczka w łazience. Zauważyłem, że niektórzy rodzice dodatkowo oznaczyli szafki zdjęciem dziecka, żeby łatwiej rozpo­znawało swój rewir. Z pewnością intencje były dobre, ale szatnia wyglądała jak Centrum Poszukiwania Osób Zaginionych. Może my też przykleimy coś na szafkę Wiki. Najskuteczniejszy byłby suchy rogalik. Najpierw przyszedł mi do głowy pączek z marmoladą, ale Wiki mogłaby odgryźć drzwiczki.

Drobna blondyneczka biegała w kółko, płacząc za mierzącym grubo ponad dwa metry tatą. Nie pojmowałem, jak taki kawał chło­pa może mieć takie małe dziecko. Tymczasem Wiki natychmiast popędziła do zabawek, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Delikatnie poinformowałem ją, że wychodzę i że zostanie tu sama. Że ma słuchać pań, być grzeczna i tego typu rodzicielskie gadki, które znam z filmów. Jeszcze raz podkreśliłem, że zostaje w przedszkolu sama, chciałem dać jej szansę na okazanie takich uczuć, jakie targały tą drobniutką blondynką. Może też zacznie tęsknić? Nie zaczęła. Powiedziała tylko:

– Dobrze.

Myślę, że po prostu dusi to w sobie. Cały ten ból pożegnań i cierpienie związane z oderwaniem od ukochanych rodziców. Tatusia i mamusi.

Ostatnie, co zobaczyłem przed wyjściem, to Wiki wbiegająca do sali zabaw z krzykiem na ustach:

– HURAAA!!!

Gdzieś głęboko, głęboko w sobie…

Podsumowując pierwszy tydzień, muszę powiedzieć, że przed­szkole to nie jest miejsce, do którego zaprowadza się dziecko, żeby móc wreszcie spokojnie pracować. To taki uniwersytet dla brzdąców. Jeśli wasze dziecko nie znało jeszcze jakichś sposobów rozrabiania, nauczy się tu ich w okamgnieniu. Choroby, których jeszcze nie przechodziło, otrzyma od pozostałych poprzez handel wymienny. Przedszkole to miejsce, w którym wasze dziecko zostanie doskonale wyregulowane i wreszcie zacznie działać z pełną mocą.

  1. Kiedy wasze dziecko zaczyna chodzić do przedszkola, w domu nastaje BS. Boski spokój. Dla równowagi w przedszkolach wybucha w tym samym czasie PNZ. Piekło na ziemi. Dziś je widziałem. Wiki już ma koleżankę. No dobrze, może jeszcze niezupełnie koleżankę, myślę, że dużo dokładniejszym określeniem byłoby: współsprawczyni. Kiedy tylko otworzyły się drzwi do pokoju zabaw, wtargnęły tam jak byki wypuszczone na arenę. Poniedziałki muszą być straszne, dzieci są po weekendzie w pełni naładowane… Ale nie wszystkie. Większość weszła spokojnie, tylko te dwie wcielone furie chciały bawić się wszystkim jednocześnie. Pozostałe przedszkolaki trzymały się przy ścianach, a jedno dziecko próbowało wspiąć się na karnisz i udawać, że jest zasłoną. W kilka sekund zobaczyłem przyśpieszoną wersję całego dnia: dziewczynki sprzedały sobie nawzajem kilka rzeczy w sklepiku, popedałowały na rowerku stacjonarnym, aż odwirowały chomika mieszkającego w kole, wskoczyły na konika na biegunach, któremu ze strachu wypadło z pyska siano, w bły­skawicznym tempie przejechały całą salę z wózkiem dla lalek, aż niemowlę wolało się katapultować, a poza tym zrobiły w tej krótkiej chwili około dziesięciu innych rzeczy.

Dziwne – Wiki po raz pierwszy śpi w przedszkolu. Po raz pierwszy od lat nie muszę być po obiedzie cicho. Nie muszę ratować samobój­czych maskotek wyskakujących z dziecięcego łóżeczka ani odciągać Wiki od doniczki, kiedy próbuje schować się za palmę, żeby nie iść spać. Już kiedy w pierwszym tygodniu przedszkola chodziła tam tylko na pół dnia, czułem się nieswojo. Jak mam pracować, kiedy nikt nie wspina mi się na oparcie krzesła, nie wdrapuje mi się na głowę i nie skacze po niej, aż zacznę walić czołem w klawiaturę. Ileż rzeczy napisałem właśnie w ten sposób! Wszystko, cały ten proces adaptacyjny, kręci się wokół dzieci. A co z rodzicami? Jak mam się z dnia na dzień przyzwyczaić, że mogę normalnie iść do kuchni, nie musząc przebaletować przez wszystkie skrzypiące re­jony podłogi i przeskakiwać wszystkich piszczących zabawek. Na tę głupią gumową kaczkę, która tyle razy obudziła Wiki, dziś znów przypadkowo nadepnąłem. Z radością. Trzy razy.

Bardzo chciałbym wiedzieć, jak oni sobie w tym przedszkolu radzą. Nie potrafię sobie tego wyobrazić: mieć tyle dzieci jedno­cześnie. Połapać je, powyciągać z dziur, do których się wcisnęły, zdjąć z żyrandola… A potem zmusić, żeby przebrały się w piżamy, co może się udać… po godzinie. Wiadomo przecież, że dobrym słowem i pistoletem w ręce można osiągnąć dużo więcej niż tylko dobrym słowem. A potem ułożyć te dzieci do snu. Ale jak jedna przedszkolanka może siedzieć jednocześnie przy dwudziestu pięciu łóżeczkach – tego nie zrozumiem nigdy. Przecież zawsze któreś dziecko na pewno próbuje uciec, więc trzeba je gonić, a w tym czasie rozbiegają się pozostałe… Może mają tam lasso. Nie wiem, krótko mówiąc – jest to dla mnie zagadką. Uśpienie jednego dziec­ka kosztuje mnóstwo pracy, uśpienie dwudziestopięcioosobowej grupy to czyste szaleństwo. Znam dużo mniej bolesne metody samobójstwa.

Po prostu muszę przyznać, że brakuje mi Wiki. Tego, że nie leży w swoim łóżeczku.

Że nie marudzi tam, że nie chce spać.

Że nie muszę przylutowywać jej w miejscach, w których puścił klej.

Że nie muszę wpychać jej do buźki delfinka, żeby wreszcie ucichła i zasnęła, bo w przeciwnym razie przez całe popołudnie będzie nie do wytrzymania…

Boże, jak wspaniale!

Rogalik

– Co mam dziś na siebie włożyć na kolację?

Trzyletnia Wiki podniosła głowę od zabawy w wannie, a w drzwiach stał rogalik. Nagi. To znaczy – nie do końca stał, ra­czej wisiał w powietrzu, a w tej fizycznej anomalii prawdopodobnie maczała palce żona, chowająca się za ścianą.

– Myślałem o szynkowej sukience i bluzeczce z masła – po­wiedział rogalik, na chwilę zniknął i znów się pojawił. Wokół pasa miał owinięty plasterek szynki, a na górnej połowie lśniło masło. Zamyślona Wiki wgryzła się w wannę.

– Niee – powiedziała niezdecydowanie, przede wszystkim dlatego, że chciała obejrzeć inne warianty garderoby. I rogalik jej nie zawiódł.

– To może tę serową suknię? – pojawił się znów, a w ręce trzymał trójkącik sera topionego. Zaskoczyło mnie, że rogalik ma ręce niemal identyczne jak palce mojej żony, ale Wiki w ogóle nie wydało się to dziwne. No bo dlaczego. Zresztą u nas w domu wszystko mówi. Ostatnio Wiki odbyła świetną pogawędkę z pustą butel­ką, którą tata akurat trzymał w ręce. Wiki odpytywała ją z alfabetu, a butelka po każdej pomyłce pacała sama siebie tak, że aż dudniło. Wiki za każdym razem przez kilka minut zwijała się ze śmiechu.

– Niee – podskoczyła teraz zachwycona Wiki, a trochę wody chlapnęło z wanny na podłogę.

– A może taki top z plasterka goudy, a do tego króciutka spódniczka z sałaty?

Muszę przyznać, że ten top odsłaniał niemal wszystko, ja wy­brałbym właśnie ten zestaw, gdyby rogalik nie był facetem. Top nie przylegał do ciała, trzeba było go przytrzymywać ręką, bo dyndał jak metalowa tabliczka na sznurku. Tak powinny ubierać się wszystkie kobiety. Liść sałaty podnosił się odważnie, rogalik wyglądał jak Marilyn Monroe, której podmuch powietrza podwiewa sukienkę. Niektórym mogłoby to się wydać dość seksowne. O ile kogoś mogą podniecać rogaliki. Albo gouda i sałata. Kiedy zajrzałem pod zielony liść, zobaczyłem, że rogalik nie ma bielizny. Wow!

– Ja cę z dżemem! – krzyknęła Wiki.

– Co? – rogalik wyściubił zza drzwi tylko czubek, który praw­dopodobnie był jego głową. – Słodkie na kolację? Zapadłbym się ze wstydu pod ziemię. Co by o mnie powiedziały inne rogale? Może lepiej spójrz na ten cudowny kostiumik z pasztetu?

Rogalik znów zawisł w powietrzu, tym razem prawie cały za­słonięty kawałkiem pasztetu. To chyba nie był jego rozmiar. Może dostał go w prezencie od weki?

– Nie cę – pokręciła Wiki głową.

– No… – rogalik zniknął i przez chwilę grzebał w szafie, a mówiąc dokładniej – w lodówce. Potem nagle znów pojawił się na scenie: – A może powinienem skoczyć na solarium. Z szynką! I serem! Trochę bym się zapiekł!

Nie wiem w jaki sposób, ale w jednej ręce rogalik trzymał szynkę, w drugiej plasterek sera i wyginał się przed Wiki na wszystkie strony, a oba ubrania plaskały o ciało.

– Taaaak! – krzyknęła Wiki, chyba głównie dlatego, że podobało jej się to plaskanie.

– No nareszcie – westchnęła żona swoim głosem.

Przyznaję, że to przedstawienie było wyśmienite. Zastanawiam się tylko, co zrobimy, jeśli będzie trzeba urządzać je przed każdym posiłkiem. Kucharki w przedszkolu oszaleją.

Ale chciałbym zobaczyć, jak tańczą przed dziećmi z ziemniakami i kawałkiem wieprzowiny, polewając się przy tym sosem.

Kolory

Czekamy na przystanku tramwajowym. Żona próbuje zająć czymś trzyletnią córkę:

– Wiki, dawno nie grałyśmy w kolory. Możemy mówić, jakie auta przejeżdżają.

– Czelwone. Niebieskie. Zielone. Gnijąca flądla. Białe. Zaschnięta kupa. Niebieskie. Żółte. Niestlawione leczo. Szare. Pomalańczowe. Lozdeptany bóbl. Białe. Niebieskie. Zgniły liść. Żółte. Szale. Czalne. Wąż z biegunką…

Cała wysepka bawiła się wyśmienicie, ale moja żona chwyciła mnie pod brodą, przyciągnęła do siebie i syknęła:

– Już nigdy nie będziesz uczyć małej kolorów, jasne?

Nie mam pojęcia, o co jej chodzi?! Jestem mężczyzną. Rozpoznaję szesnaście kolorów, podobnie jak wyjściowe ustawienia Windows, a odcień tatarakowy nic mi nie mówi. Większości kolorów nie da się określić, ale dziecko domaga się odpowiedzi i nie zadowoli się wymówką nie wiem. Po prostu musiałem coś wymyślić.

Nagle Kasia wcisnęła mi w dłoń rękę córki, twierdząc, że musi spojrzeć na rozkład jazdy. Sama. Studiowała go, dopóki nie przyjechał tramwaj. Stałem tam więc i trzymałem Wiki.

– Czalne. Niebieskie. Pleśń z pupy. Żółte. Czalne. Zwymio-towany homar. Czalne. Blązowe. Nadtrawiony pingwin. Czel-wone…

No dobrze. Może to był błąd.