Bezkarnie cz. IV – Konsekwencje


Czym są konsekwencje? Czymś, co wypływa w sposób naturalny, logiczny, z danego postępowania dziecka. Mój ulubiony przykład to ten z lodem. Dziecko macha lodem, informuję je, że machając, może zrzucić lód i kolejnego już nie będzie. Przestroga puszczona mimo uszu, macha dalej. Lód spada, i konsekwencja gotowa.

Można taką konsekwencję w prosty sposób zabić. Zrzędząc, prawiąc kazania, złoszcząc się na dziecko, moralizując „A nie mówiłam? Wiedziałam, że tak będzie!”. Takie dolewanie oliwy do ognia w niczym nie podnosi wartości edukacyjnej tej sytuacji, wręcz ją niweczy. Oto dziecko pozbawione loda, po co mu jeszcze ględzenie matki?

A co, gdy matka biegnie kupić kolejnego loda? Czyż nie jest oczywistym, że robi dziecku krzywdę, dezorientując je? Moim zdaniem – nie. Każda sytuacja ma swój kontekst, trudno wyrokować o wszystkim, siedząc sobie wieczorem na kanapie i pisząc felietony. Jeśli widzę, że dziecko jest zrozpaczone, że być może nie zrozumiało/nie przyswoiło z jakichś powodów mojego ostrzeżenia, mogę sobie pozwolić na kupno kolejnego loda i chcę to zrobić – kupuję. Kupuję bez szerszych komentarzy, mogę ew. podsumować sytuację „Machałeś lodem, lód spadł. Widzę, że bardzo chciałbyś zjeść takiego loda, więc kupię ci raz jeszcze – zależy mi jednak, żebyś był już teraz ostrożny”.

Mogę też nie kupić, bo np. jest to już enty raz z rzędu i uważam, że dziecko powinno w końcu zrozumieć, jak powinno się lody konsumować. Albo nie ma w pobliżu sklepu. Albo skończyły mi się rezerwy finansowe. Albo po prostu nie chcę i już.

Najgorsze, co można zrobić, to kupić i zrzędzić. Bać się gwałtownej reakcji dziecka (płacz, złość, krzyki etc.) i zrzucić na nie odpowiedzialność za swój lęk. „Jesteś nie do wytrzymania, teraz muszę kupić ci kolejnego loda, bo mi nie dasz spokoju!”. Albo kupuję, bo chcę, albo nie kupuję, bo nie chcę. Nie obciążam dziecka swoimi decyzjami. I tyle.

Tak to łatwo wygląda, gdy konsekwencja pojawia się niezależnie od nas. Prawda jest jednak okrutna – takie konsekwencje rodzą się rzadko. I wtedy zaczyna się rodzicielska kreatywność. Jaka konsekwencja, gdy:
– dziecko nie sprząta po sobie,
– notorycznie się spóźnia,
– zniszczyło moją książkę,
– nie chce się myć,
– i tak dalej, i tak dalej.

Przecież w tych przykładach konsekwencje się nie pojawiają, albo są nieistotne z punktu widzenia dziecka, lub też nie do przyjęcia dla rodzica!

Pamiętając poprzednie kroki ku bezkarności, trzeba uczciwie przyznać – większość z wymienionych przykładów powinniśmy rozwiązać innymi sposobami. Określając granice, akceptując uczucia, zachęcając do współpracy, rozmawiając z dzieckiem. Zastanawianie się, jaką konsekwencję powinno ponieść dziecko, które nie sprząta swoich zabawek, jest zaczynaniem od końca. W takim podejściu zabieranie dziecku jego własności (zabawek) zostaje niesłusznie usprawiedliwione i uprawomocnione. Sam jesteś sobie winien, w  konsekwencji  twojego zachowania zabieram ci twoje samochodziki. Oddam ci, jak nauczysz się porządku (w skrajnych przypadkach dziecko może nie zdążyć nauczyć się porządku, nim zostanie pozbawione wszelkich zabawek).

Dlaczego zabieranie zabawek nie jest konsekwencją, dlaczego nie jest dobrym rozwiązaniem? Wypływa przecież logicznie z przewinienia. Lubię przekładać sytuacje dziecięce na dorosłe. Nie zawsze się da i nie zawsze jest to potrzebne, ale tutaj akurat pięknie widać analogię. Gdybym spiesząc się do pracy, zostawiła w mieszkaniu nieład – porozrzucane ubrania, walające się w łazience kosmetyki, w przedpokoju kilka par butów, które nie wygrały castingu do wizerunku tego dnia; gdybym zostawiła to wszystko i wyszła, a po powrocie usłyszałabym od męża, że wściekł się z powodu tego bałaganu, tym bardziej że to już trzeci raz w tygodniu, zabrał więc wszystkie te rzeczy i spakował, zaznaczając, że odda mi za jakiś czas, jak nauczę się dbać o porządek…. W zasadzie nie potrafię określić swojej reakcji, ale mogłaby być daleka od chęci współpracy. A na pewno guzik by mnie obchodziły uczucia i potrzeby mojego męża w tej sytuacji.

I to jest dla mnie clue bezkarności. Budowanie relacji. Nie zmuszanie, by ktoś podporządkował się do mojej wizji, tylko pokazanie mu, jak jego zachowanie na mnie wpływa, skłonienie do szukania rozwiązań, aby nam wszystkim było dobrze być ze sobą.

Trudne. Bo długofalowe. Kiedy przyłożę dzieciom pseudokonsekwencją, efekt jest prawie natychmiastowy: straszę zabraniem zabawek – sprzątają. Grożę, że nie wyjdą na dwór, jeśli nie umyją zębów – myją. Zapowiadam, że za niezjedzony obiad pozbawiam deseru – wepchną do reszty.

A czego się uczą? Że aby budować relacje, trzeba wpływać na zachowania innych. Jeśli się da, po dobroci, a jeśli nie – manipulując, używając siły, przewagi, władzy. Stawiając na budowanie dobrych relacji, muszę odroczyć efekty. Nie będą natychmiastowe. Nie zawsze będą po mojej myśli. Ale jeśli moim celem jest skłonienie dziecka do refleksji, uwrażliwienie go na moje potrzeby, wychowanie w duchu empatii i wrażliwości na innych – to to jest ta droga.

Wracając jednak do konsekwencji. Czy rzeczywiście w sposób naturalny pojawiają się rzadko? Czy może to my, rodzice, wymagamy, by pojawiały się jak grom z jasnego nieba, waliły prosto w czoło i dawały o sobie znać przez kolejne tygodnie? Inaczej nie mają racji bytu w perspektywie wychowawczej?

Pewna mama kiedyś dzieliła się sytuacją, która przytrafiła jej się, gdy wracała z dziećmi z placu zabaw. Była zajęta zbieraniem foremek z córeczką, poprosiła więc syna, aby wziął swój rower i pomału jechał, ona miała zaraz go dogonić. Niestety, syn ją źle zrozumiał, i pojechał sam aż pod blok, przecinając ruchliwą ulicę – tego nie wolno mu było robić bez jej nadzoru. Gdy zorientowała się, że go zgubiła, wpadła w panikę, szła w stronę domu targana różnymi emocjami. Spotkała go pod blokiem, kamień spadł z serca, jednak widać było jej strach, złość na niego (nie poczekał!), lęk, zdenerwowanie, bezradność. Powiedziała mu, że się denerwowała, i że nie pozwoliła na samodzielny powrót do domu, miała jednak poczucie, że syn powinien odczuć konsekwencje tego wybryku. Nie chciała go karać, jednak nie umiała znaleźć takiego rozwiązania, które karą by nie było.

Trudno było jej przyjąć, że syn już odczuł konsekwencje. Widząc jej strach, te wszystkie emocje, które wywołało jego zachowanie, wiedząc, że matka martwiła się z jego powodu – odczuł dotkliwe konsekwencje i w zasadzie nic więcej nie trzeba było wzmacniać.

Tego nie widać. Nie od razu. Czasem dziecko wzrusza ramionami, czasem samo siebie przekonuje „a tam, przejdzie jej”. Jeśli jednak każdego dnia budujemy z nim ciepłą, szczerą, bezpieczną i pełną miłości relację, nie będzie mu nigdy obojętne, co czujemy, czego potrzebujemy. Nawet jeśli wzruszy ramionami, w głębi ducha zaznaczy sobie, żeby następnym razem nas nie krzywdzić – świadomie czy nie. Może nie przeprosi od razu, może nie padnie nam do stóp – ale jego przemyślenia, działania i postanowienia będą szczere, autentyczne, i przez to trwałe.

Małgorzata Musiał – z wykształcenia pedagog, z powołania mama Tobiasza (2005), Leny (2008) i Zoi (2011). Pracuje w stowarzyszeniu Rodzina Inspiruje!, prowadząc warsztaty dla rodziców. Entuzjastka noszenia dzieci w chustach, rodzicielstwa bliskości, fanka i realizatorka programu „Szkoła dla rodziców i wychowawców”.