Dobry wieczór Państwu

Samotne nadzorowanie czynności wieczornych przy trójce dzieci jest wyczerpujące (nie bójmy się użyć tego eufemizmu). Zdarza mi się kończyć kłótnią, rozkazywaniem, popędzaniem, marudzeniem, zrzędzeniem… i niechęcią do siebie samej.

Dziś było inaczej. Wciąż jestem zafascynowana podejściem rodzicielstwa przez zabawę, choć czasem zapominam (a czasem mi się po prostu nie chce) wykorzystywać je dla uporania się z jakąś sytuacją. O mały włos i dziś bym zapomniała. Karmiłam właśnie piersią najmłodszą córkę, wzrokiem ogarniając sajgon panoszący się w pokoju, i już-już miałam zakomenderować: „dzieciaki, idę usypiać waszą siostrę, wy w tym czasie posprzątajcie zabawki”. Powstrzymała mnie jedynie wizja, jak po takim komunikacie potoczyłby się nasz wieczór: oni oczywiście nie sprzątają, ja napominam, zaganiam, marudzę, oni co i rusz odmawiają współpracy przy kolejnych etapach (jedzienie, mycie, piżamki) – napięcie rośnie, aż w końcu nie mam już nawet ochoty czytać im bajki na dobranoc.

Jak zrobić to inaczej? Jak sprawić, by chciało im się  ze mną współdziałać?

Pomysł wpada nagle, gdy dostrzegam w doniczce na stole czerwony samochodzik.

Hallo? – wołam chrapliwie tak, by było mnie słychać w pokoju dziecięcym. Łapią od razu.

Tak? – odpowiada pierworodny.

Proszę pana, proszę pana! Ratunku! Żona na mnie czeka z kolacją, a ja utknąłem w jakiejś doniczce! Błagam, wyciągnijcie mnie stąd! – krzyczę aktorsko do wyimaginowanej słuchawki. Ssak przy piersi patrzy na mnie, jakbym była niespełna rozumu; właściwie to w tym momencie jestem, ale liczy sie efekt.

Połknęli. Biegną ze swoimi lokomotywkami na ratunek resorakowi.

– O dziękuję panu bardzo, bardzo! Czy mógłby mnie pan teraz zawieźć do żony? Mieszkamy w pokoju dziecięcym, ona na pewno bardzo się już o mnie martwi.

– Nie.

Uuuu, i co teraz?

Jak to nie, panie – żona, kolacja, pomóż pan!

– Nie – powtarza pierworodny, chowając samochodzik do kieszeni.

Ha! Tu cię mam.

Zasłaniam usta swetrem i głosem z głębokości wołam córkę na pomoc.

Pani, pani pomoże, on mnie wsadził do kieszeeeeni!

Ganiają się wesoło dokoła stołu, no ale ja w końcu chcę, żeby samochodzik trafił na miejsce, a nie żeby sąsiadka przez nas osiwiała.

– Albo wiesz pan co, nie zawoź mnie już do żony. Już się tak mocno spóźniłem, że ona mnie chyba zabije. Panie, co pan… panie! Nie do żony, słyszysz? W żadnym wypadku nie do kosza z samochodami, rozumiesz? Ratunkuuuu!

Dalej kręci się samo, jedno przez drugie dopraszają się, jakie zlecenie kto ma otrzymać. Wybierają, jakim tonem głosu mam się posługiwać, z jakich opresji mają być wybawiane poszczególne zabawki. W pokoju po 15 minutach jest czysto, a ja nie kiwnęłam nawet palcem! (dobra, mam zryte gardło, ale tyle jestem w stanie przeżyć).

Taki początek nastraja mnie na turlanie się z nimi na naszym łóżku, chowanie, łaskotki i mnóstwo śmiechu.

Kryzys nadchodzi, gdy rozbawieni nie chcą uszanować mojej prośby o opuszczenie sypialni, abym mogła ułożyć do snu najmłodszą. Nie działa zachęta, że gdy ona zaśnie, pobawimy się dalej; nie działa przypomnienie, że ostatnio podobna sytuacja zakończyła się konfliktem i było nam wszystkim przykro. Oboje układają się pod kocem i chichoczą, ani myśląc posłuchać matki.

I znów już-już mam ochotę zedrzeć z nich koc i stanowczo wyprosić z mojego sanktuarium; i znów olśnienie.

Nonono – zwracam się do najmłodszej. – Zaraz mamusia pokaże ci super czary. Zobacz, zamknę oczy, policzę do pięciu i zniknie dwójka dzieci z tego pokoju. Uwaga, zaczynamy: jeden, dwa trzy, trzyipół, cztery, czteryipół, i pięęęęęć! Widziałaś, jaka sztuczka?

Po dzieciach ani  śladu. Siedzą w swoim pokoju, podekscytowane swoim „zniknięciem”.

Po chwili mała już słodko śpi, mogę zająć się nimi i – nie uwierzycie – robię to z radością! To, co początkowo było dla mnie przymusem (zrobić coś, by skłonić ich do współpracy), stało się przyjemnym akcentem na koniec wspólnego dnia. I gdzieś w trakcie tej zabawy myje się głowa córki, szorują się zęby, nakładają się piżamy, rozściela się łóżko…

Czytamy sobie „Piaskowego wilka”, otulam ich kołdrami, każde dostaje buziaka na noc.

Tak, spędziłam dziś wieczór z trójką swoich dzieci. Tak, jestem nim trochę zmęczona. Ale nie obawiam się kolejnego.

Małgorzata Musiał – z wykształcenia pedagog, z powołania mama Tobiasza (6 lat), Leny (3 lata) i Zoi (10 miesięcy). Pracuje w stowarzyszeniu   Rodzina Inspiruje!, prowadząc warsztaty dla rodziców. Entuzjastka noszenia dzieci w chustach, rodzicielstwa bliskości, fanka i realizatorka programu „Szkoła dla rodziców i wychowawców”.

logorido partnerw