Każda mama ma swoje role do odegrania…

Okres macierzyństwa to szczególny czas dla kobiety, ulegają zmianie wartości i priorytety i czasem trudno nam się w nich odnaleźć, ale zacznijmy od początku.

Jako mało dziewczynki słuchamy baśni i bajek, i co tam widzimy? My jako królewny, księżniczki śpiewamy, tańczymy, chodzimy na bale, wilk jest zły, książę przyjeżdża po nas na białym rumaku, a my nie musimy robić nic, samo przychodzi i się dzieje. Oprócz wilka boimy się jeszcze złej macochy i baby jagi, wiedźmy.

Albo inna wersja – w dzieciństwie lubujemy się w „Lokomotywie”, „Zosi Samosi”, czytamy wierszyk „Leń” i w dorosłym życiu zachowujemy się jak Zosia Samosia, która ciągnie wiele wagonów na raz i „sapie i bucha, bo para gorąca wciąż bucha i bucha” .

I słuchamy tych opowieści i budujemy swój przyszły świat na wyobrażeniach. Dorastamy, dojrzewamy i co? I okazuje się, że książę nie przyjeżdża na białym rumaku, a życie nie polega tylko na strojeniu się i chodzeniu na bale (w jednej z baśni, jedna księżniczka spała, tej nie liczę), teściową postrzegamy jako złą macochę lub babę jagę, a szefa i pracodawców jak wilka? Albo wierzymy, że same wszystko najlepiej zrobimy, jeśli ktoś nam pomoże, to nie zasłużymy na pochwałę itp., itd.

Taki tworzymy świat, bo taki został nam zaproponowany w dzieciństwie. Wiadomo, nie można generalizować, jednak wskazuję pewien trend.

I nagle rodzi się dziecko. Przerywa łańcuszek, który trwał. W roli matki jest nam dziwnie przyjemnie lub nie, oswajamy się z nową sytuacją, zapoznajemy z nowym człowiekiem. Czytamy gazety, fora internetowe, dowiadujemy się o tym, jak to wspaniale być matką, oglądamy matki celebrytki, które zadbane, uczesane, uśmiechnięte spacerują z „celebryckimi” wózkami po alejkach parku, które mają (już) nienaganną figurę po ciąży i żyją pełnią szczęścia.

My czytamy, oglądamy się na ulicach za innymi matkami z dziećmi, uśmiechamy się pod nosem na zaczepki sąsiadów, tłumaczymy, że nie będziemy zawieszać czerwonej kokardki na wózku i beciku i tak sobie żyjemy. Mija jeden, dwa, trzy miesiące i mamy już wprowadzoną rutynę dnia, by dziecko czuło się bezpiecznie. Jest pora spania, jedzenia, aktywności, karmimy oczywiście piersią, jeśli możemy, jeśli nie, solidaryzujemy się z matkami karmiącymi butelką.

Po pewnym czasie orientujemy się, że jedyną przyjemnością, jaką jesteśmy w stanie sobie zafundować, jest samotny spacer alejkami centrów handlowych, kiedy mąż/partner wraca z pracy i jest na tyle uprzejmy i rozumiejący naszą potrzebę, że jedziemy same w poczuciu, że robimy coś dla siebie.

Ile razy, ile czasu musi upłynąć i co musi się stać, by wyrwać się z letargu? Nie mówię, że macierzyństwo to letarg. Letargiem nazywam branie wszystkiego na siebie, brak zaufania do innych osób z otoczenia, by zostawić im czasem dziecko pod opieką i wyjść z mężem/partnerem na kolację, do kina, z koleżanką na lampkę wina bądź kawę, do kosmetyczki, do parku, gdziekolwiek, gdzie pójdziemy po coś dla nas, gdzie znajdziemy chwilę dla siebie do zastanowienia nad sobą. Pytanie: „Po co ja się sama zadręczam i na siłę udowadniam nie innym, a samej sobie, że dam radę, że nie muszę prosić o pomoc, że pokażę wszystkim?”. Jaką cenę trzeba zapłacić za takie poświęcenie siebie?

Słyszy się o depresji poporodowej, o macierzyństwie bez lukru, o matkach bezrobotnych i napędzamy się w tym kołowrotku.

Słowo „ja” zmieniło znaczenie. Gdzie „ja” jest? W roli matki, żony czy przyjaciółki, z którą nie mamy możliwości się spotkać?

Ciężko jest odnaleźć siebie w takim momencie życia i znaleźć równowagę i nie dziwię się, że tak jest. Taki mamy czas, taki mamy świat.

„Co mogę zrobić dla siebie?” to pytanie dręczyło mnie i niektóre znajome z placu zabaw. „Jak odnaleźć siebie w tym wszystkim?”.

Ja odnalazłam, dzięki pudełku czekoladek… Postanowiłam jednego dnia, że mąż wraca, a ja wychodzę. Idę do swojej ulubionej kawiarni, sama ze sobą, wyłączam telefon i poddaję się chwili. Na miejscu kupiłam ulubioną aromatyczną kawę z dodatkiem syropu kokosowego i pudełko czekoladek.

Rozsiadłam się wygodnie w fotelu, w kawiarni panował spory gwar, jednak moje myśli zaczęły skupiać się na moim wnętrzu, więc nic mi nie przeszkadzało. Otworzyłam pudełko czekoladek, wszystkie wyglądały tak samo apetycznie…, jednak ja nie byłam w stanie zdecydować się na jakąkolwiek. Jedna czekoladka był śnieżnobiała, pachniała jak dzieciństwo, miała namalowaną różę na jednym z boków, była piękna; obok niej leżała ciemnobrązowa czekoladka, była wytworna i elitarna, znała swoją wartość i swój Smak; kolejna czekoladka była biało czarna, jak zebra, kolory się mieszały, wyglądało to jak taniec zakochanej pary; inna czekoladka miała w sobie schowany orzeszek, a ja bardzo je lubię i każda z nich wyglądała inaczej, a ja w nich widziałam swoje role. Czekoladki łączyło jedynie pudełko ze złotą kokardką, po wyjęciu z pudełka wszystkie mogły egzystować samodzielnie i nie wyglądały, że pasują do siebie.

Pamiętam, jak przeraziło mnie to, co zobaczyłam… Odnalezienie swojej tożsamości, znalezienie równowagi odbijało się w każdym aspekcie mojego życia. Nawet czekoladek nie mogłam zjeść jak normalny człowiek, tak o sobie wtedy myślałam.

Obiecałam sobie tego wieczoru, przy aromatycznej kawie, że codziennie będę analizowała każdą czekoladkę mojego życia, będę ją oglądała z każdej strony, smakowała, analizowała, rozpuszczała. Każda czekoladka – każda rola, każde pragnienie mnie.

I tak mijały kolejne wieczory. Chociaż zadanie nie było wcale łatwe sprawiało mi ogromną frajdę, każdego wieczoru stawałam się kimś innym, odseparowanym i skupiałam się tylko na jednym, obserwowałam wszystkimi zmysłami jak niewidomy człowiek, rozsmakowywałam się w tym i miałam dziwne poczucie, które rosło każdego dnia.

Po kilku dniach takiej sensorycznej pracy przyszedł czas na podsumowanie, na syntezę i synergię… ku mojemu potężnemu zdziwieniu okazało się, że po całej tej pracy jest to w sumie proste. Napisałam plan, wyznaczyłam cele, skupiłam się na przyszłości, spisałam mocne strony i znalazłam swoje nowe „ja”. Moje nowe „ja” łączyło inne role mojego życia i było autonomiczne, w nowej roli byłam sobą, byłam szczęśliwa, wiedziałam, czego chcę, dokąd zmierzam, doprecyzowałam wszystko.

Było późno w nocy, a raczej już świtało i pomimo permanentnego niewyspania, jak to przy małych dzieciach, czułam się jak rześki i radosny skowronek, który lata sobie to t,u to tam i śpiewa radośnie, ogłasza światu „cieszę się”. Zobaczyłam obraz samej siebie, który nigdy nie był tak kolorowy jak ten, a w uszach brzmiał mi tekst piosenki E. Bartosiewicz „Szał”.

Justyna Kwiatkowska –  Pracownia Sukcesu