To nie jest kraj dla najmłodszych ludzi

Trzyletnia dziewczynka ma wiecznie niezaspokojoną chęć poznawania świata i ma do tego prawo. Do miasta jedziemy autobusem, siadamy na miejscu dla matki z dzieckiem i z zaciekawieniem oglądamy świat. Tłumaczę Małej, że te niebieskie znaczki nad siedzeniami oznaczają, że te właśnie siedzenia są przeznaczone dla osób chorych, bądź (to te drugie znaczki) dla kogoś z dzieckiem. Obok nas siada jakaś Pani – musiała być pogodnie usposobiona, bo kto przy zdrowych zmysłach usiądzie obok matki z dzieckiem? Mała szybko ją zaczepia: – Pani nie może tu siedzieć, bo nie ma dziecka na kolanach. Żelazna konsekwencja i logika Małej nie wytrzymała odstępstwa od normy. Kobieta jednak się nie zdenerwowała, powiedziała, że jak tylko przyjdzie tu Pani z Dzieckiem to zwolni miejsce – uff… miałyśmy szczęście – wszystkie trzy.

Stanie w długiej kolejce do pocztowego okienka może i nie jest najfajniejszym zajęciem, ale czasami trzeba tam iść. Poczta jest duża, dziecko może odejść z kolejki, wytrzeć kremową kurtką wszystkie kąty i wrócić, zadając wciąż to samo pytanie – „długo jeszcze”? Współstaczom dziecko najwyraźniej przeszkadza, wznoszą oczy ku niebu i sapią mi z oburzeniem w kark, gdy proszę Małą, by jeszcze trochę wytrzymała i policzyła, ile jest skrytek pocztowych. Mała robi to głośno, bym słyszała, jak dobrze jej idzie – jeden, dwa, trzy, osiem, siedem, dziewięć… gdy odchodzimy, zadowoleni kolejkowicze sapią mi w kark po raz ostatni – z ulgą.

Dzień taki krótki, a obowiązków moc, po wizycie na poczcie, rozpakowaniu paczki z książkami, siku w kinie – „dlaczego ta deska jest brudna, jak nie jest brudna? co to są te zarazki?” – ruszamy po zakupy. Sklep samoobsługowy zawsze robi wrażenie, tyle tam kolorowych przedmiotów i zapachów. Mała sprawdza, czy w koszyku mamy wszystko, co na wyimaginowanej liście. W międzyczasie parokrotnie została szturchnięta, popchnięta czy też najechana przez wózek. Chyba myśli, że tak ma być, bo nie protestuje, tylko przyciska się coraz bliżej regałów zatłoczonego sklepu. Dochodzimy do wąskiego przejścia do kasy, stanęłyśmy posłusznie w kolejnej kolejce – Mała była już troszkę zmęczona, więc nie biegała ani nie zadawała 100 pytań na minutę. Najechała na nią wózkiem jakaś Pani, nieźle musiało zaboleć. Spiorunowałam wzrokiem kobietę, która zamiast przepraszam powiedziała: „Co za pomysł, by w czasie, kiedy jest największy ruch, przychodzić z dzieckiem do sklepu”. Nie chciało mi się pytać, która godzina jest zarezerwowana dla kogoś z dzieckiem, wzięłam więc Małą za rączkę i czekałyśmy dalej. Zapakowałyśmy zakupy i poszłyśmy do kolejnego sklepu.

W „Mięsnym” jest fajnie, są kafle ze zwierzętami i Pani dająca lizaki (dostajemy lizaka za każdym razem od czasu, gdy Mała polizała ladę z kiełbaskami). Jest jeszcze ławka, na której Mała może na mnie poczekać i zjeść lizaka – lubimy ten sklep.

Potem jeszcze na drugą stronę ulicy. W oczekiwaniu na zielone trzeba bardzo uważać, by dziecko nie wyszło na jezdnię, by nie stało za blisko krawężnika… i by żar z papierosa nie wpadł dziecku do oka. Nie, nie palę, jestem wręcz wrogiem i przeciwnikiem palenia, ale inni palą. Nadszedł taki Inny, palący papierosa. Palił i trzymał papierosa w dłoni tuż obok główki Małej, która kaszląc, pociągnęła mnie za rękę, bym zareagowała. Znów się dowiedziałam, że się czepiam i że nie jestem u siebie w domu, by decydować, gdzie i kto może palić. Ustawa antynikotynowa była chyba Innemu zupełnie obca albo był mistrzem w jej ignorowaniu. Stała argumentacja, „że za jego czasów wszyscy palili i on jakoś żyje”, już mi obrzydła. Chciałam powiedzieć, że chyba coś mu się jednak stało, skoro również jest uzależniony, ale szkoda słów…

Kolejne siku, złote łuki Mc Donalds’a zawsze potrafią z małej wydobyć potrzebę korzystania z toalety. Koniki Pony kusiły i skusiły. Zasiadłyśmy więc przy stoliku w restauracji „nastawionej na dzieci”. Pora obiadowa, ja delektowałam się herbatą i miejscem siedzącym, Mała zajadała jogurt i bawiła się konikami, na które tak bardzo czekała. Nie bawiła się w rodeo ani w żadną inną głośną zabawę, po prostu odgrywała role obu kucyków. Grzecznie, przy stoliku. Za nami siedział Pan W Garniturze i pracował. Praca zajmująca, przez ramię mogłam dostrzec Facebooka, może robił coś ważnego, nie wiem, jednak cokolwiek robił, Mała mu przeszkadzała. Nie zwracał ów Pan w Garniturze uwagi na działające urządzenia, na gwar dobiegający z kolejek do kasy, na ożywione dyskusje przy innych stolikach, tylko moja Mała mu przeszkadzała. „Czy to dziecko musi tak jazgotać?”- pytanie trochę mnie zdziwiło, ale cóż, wytłumaczyłam Panu w Garniturze, że i owszem, musi jazgotać, a jak Panu to przeszkadza, to są inne wolne miejsca, i że po to jest w tej restauracji zestaw dla dzieci z zabawkami, by dziecko mogło się nimi bawić, a on, jak chce ciszy i spokoju, to niech z Facebooka korzysta w bibliotece lub w domu. Tym razem to ja byłam głośna, może powinno mi być wstyd, ale nie było. Pan w Garniturze zyskał wśród gości restauracji miano Buraka, posypało się też trochę innych, mniej warzywnych inwektyw. Pan w Garniturze wstał i sobie poszedł – nikt za nim nie płakał. Na pocieszenie kupiłyśmy sobie lody.

Droga do domu. Przystanek autobusowy pełen ludzi wracających z pracy. Znów papierosy. Mimo widocznych zakazów palenia i wewnętrznych miejskich przepisów dotyczących tego zakazu (zakaz palenia na przystankach obejmuje 15 metrów od znaku przystanku, w obie strony) nikt nic sobie z niego nie robi.

W autobusie nie ma miejsca siedzącego, Mała stoi i głośno jęczy, ja stoję i jęczę w duchu, ktoś głośno jęczy, że inny śmie wejść do autobusu z dziecięcym wózkiem z „płaczącą zawartością”. Po paru przystankach zwolniło się miejsce dla matki z dzieckiem, zajmowane przez Pana z Teczką. Zakupy na podłogę, na kolana dziecko, na dziecko torebka – jedziemy. Czas wysiadać, Pan z Wielkim Brzuchem siedzący obok nas nie wstaje, tylko czeka, aż się przecisnę do wyjścia, najpierw zakupy – najmniejsza strata, potem torebka – w pewnym momencie zastanawiam się, czy nie wziąć jej w zęby, no i najważniejsze – półprzytomna, najedzona, przysypiająca Mała i dwa koniki pony. Hura, udało się, wysiadłyśmy.

Dotarłyśmy do domu nie całkiem zadowolone, a mówiąc wprost – niezadowolone i zmęczone.

Ot, taka codzienność, może to był zły dzień, na pewno bywają fajniejsze; jednak dziecku nie jest łatwo.

Basia Zalewska – pedagog i niania