Z radością na co dzień

Zalety są  jednak wyraźnie przeważające. Można na przykład odkryć zapomniane dziecko w samej sobie. Powoli dorastając, wyrasta się z piaskownicy, skakanki, warkoczy z kokardami i różowej waty cukrowej. Gdy jest się nastolatką, tak wielu rzeczy już nie wypada robić. Gdy się jest dorosłą kobietą, huśtanie się na placu zabaw to szaleństwo – panowie z białym kaftanem już czekają za zakrętem, a policjant biegnie z alkomatem. Z dzieckiem można być dzieckiem, można sobie przypomnieć, jak to jest cieszyć się z niczego, z radością przesypywać piasek z ręki do ręki, wplatając kolejne minuty nicnierobienia między ziarenka i wyobrażać sobie, że plac zabaw w centrum miasta to tropikalna plaża z piratami.

Dziś był dzień pełen zalet, wiedziałam o tym w zasadzie już od rana, gdy w drodze po bułki na śniadanie zobaczyłam lecącego w słońcu motylka cytrynka. Sprzyjająca aura za oknem, 16 stopni w cieniu i cały dzień na spacer – wspaniała perspektywa. Udając się z Małą na poszukiwania ciepłej, bezpiecznej zjeżdżalni stojącej w słońcu, rozpoczęłyśmy bardzo udany dzień.

Mała pierwszy raz w tym roku na spacerze bez czapki śmiała się, gdy wiatr czesał jej włosy, ja śmiałam się też, bo moja blondynka wyglądała jak młodsza siostra słońca, z rozwianymi złotymi włosami niczym promienie dookoła głowy. Przechodzący w pośpiechu obok nas inni ludzie uśmiechali się do Małej, bo śmiech jest zaraźliwy, a śmiech dziecka zwłaszcza. Nawet zrzędliwa sąsiadka miała problem, by utrzymać wąska kreskę ust w ryzach, przechodząc obok dziewczynki radośnie potrząsającej głową i śmiejącej się do łaskoczącego ją świata. Mamy czas, brak pośpiechu w pędzącym świecie – luksus.

Ciepła zjeżdżalnia była atrakcją nie tylko dla nas, radosne okrzyki innych dzieci dobiegały z oddali. Zastanawiałam się, jak to się stało, że Mała już swobodnie wspina się po schodkach do tak niedostępnych jeszcze jesienią  urządzeń na placu zabaw, zapominając zupełnie, że parę dni wcześniej wyniosłam z domu stos rajstop po tym, jak założone któreś z kolei krok miały nieco nad kolanami Małej. Z jednej strony cieszę się, że taka już z niej duża panna, a chwilę po tym zadaje sobie pytanie; gdzie się podziało to moje nieporadne maleństwo, przecież dopiero co wczoraj – dwa lata temu!!! stawiała swe pierwsze samodzielne  kroki.

Spacerując, doszłyśmy do warzywnego targu, nagrzane słońcem jabłka pachniały wspaniale, wszystko wystawione na straganach mieniło się w słońcu feerią barw. Kupiłyśmy produkty na obiad i poszłyśmy do parku, gdzie, odpoczywając, szukałyśmy wiosny. Słuchałyśmy ptaków, widziałyśmy kolorowe kaczki w miejskiej rzece, Mała była przekonana, że widziała wiewiórkę, ja na pewno widziałam coś szarego biegnącego po trawię. Nazywałyśmy wiosenne kwiaty i przypominałyśmy sobie, co rosło na rabatkach w minionym roku. Czarne przez całą zimę patyki i gałęzie zaczęły się zmieniać, a na ich końcach, ku uciesze Małej pojawiało się „coś zielonego”, na niektórych gałązkach pojawiły się malutkie listeczki – listeczki dzidziusie – Mała z troską przyglądała się wiosennym okazom przyrody. Mijali nas ludzie; panowie z teczkami, panie z pieskami, mamy z dziećmi, nad nimi unosił się szmer głosów układających się w ponaglające stwierdzenie „pośpiesz się”. My mamy szczęście, nie spieszymy się. Po nakarmieniu kaczek i my zrobiłyśmy się głodne, czas na powrót do domu i wspólne przygotowywanie obiadu…

… w domu, na obiad zrobiłyśmy zupę z brokułów. Zielone drzewka lądowały jedno po drugim w misce miksera, który zamienił brokułowy las w wiosenną zupę z ptysiowymi grzankami i zółtkiem jak słońce po środku talerza. Mniam. Moje osobiste słońce zrobiło się po obiedzie śpiące, po niedługiej chwili z pięknymi rumieńcami na policzkach i błogim uśmiechem zasnęła.

Błogosławiąc zmywarkę, siedząc w plamie słońca, odpoczywałam i ja – błoga cisza i książka – wspaniale.

Poobiedni krótki spacerek owocował w nowe odkrycia. Doglądanie prac, jakie wiosna musi wykonać, by na świecie zrobiło się radośnie i wesoło, stało się lubianym przez Małą zajęciem. Spacer w okolicę ogródków działkowych jest pełen atrakcji – widziałyśmy ogromne ptaszysko – to był bocian, tuż obok centrum miasta – zatem wiosna, najprawdziwsza wiosna zawitała i do nas.

W drodze do domu kupiłyśmy hiacynta – będziemy miały wiosnę w pokoju.

W domu z zielonego papieru robiłyśmy żaby,  bo w stawach jeszcze żadnej nie było i widziany na spacerze bocian na pewno ich szukał właśnie. Nie będę wyprowadzała Małej z błędu, to że bociany tak na prawdę preferują inne menu, wyjaśnimy sobie innym razem. Słuchając dziecięcego radia, Mała bawiła się w polowanie na żaby w stawie, a ja składałam pranie wysuszone na balkonie – całą zimę czekałam na ten zapach prania nieosiągalny przez żaden super och i ach płyn do prania.

To wcale nie jest tak, że jak mam bardziej pracowity, wypełniony po brzegi obowiązkami dzień to mnie życie nie cieszy, a deszcz na mnie działa wyłącznie depresyjnie, zupełnie zniechęcając do kreatywności. Po prostu jak są takie dni jak dziś, to mam wyjątkową ochotę się dzielić tą radością z innymi. Lubię uświadamiać sobie, że jednak jestem jeszcze troszkę dziewczynką. Zero po trójce w rubryce „wiek” wcale mnie nie wyklucza z grona tych, co to mogą śmiać się do bociana, robić zupę z trawy i piasku, skakać  w błotnistej kałuży. Wszystkie te spontaniczne rzeczy mogę robić tylko z moją Małą i dla Małej. Muszę to wykorzystać,  bo Mała wyrośnie już całkiem niedługo nie tylko z rajstop w motylki, ale i z huśtawek, gumy do skakania i różowej hulajnogi, pozostanie znów czas dorosłości przerwany kolejnym dzieckiem, a może kiedyś wnuczką. Mam nadzieję, że wtedy też uda mi się obudzić w sobie taką małą Basię z warkoczem jak mysi ogonek i rozhuśtać się na huśtawce „od nieba do nieba”.

Basia Zalewska – pedagog, niania, nauczycielka przedszkola.
www.basiopisanie.blogspot.com