Zabijające oczekiwania

Nie będę im poprawiać garderoby, narzucać muzyki, selekcjonować przyjaciół, wyznaczać zbyt wczesnych godzin powrotu, żałować pieniędzy na przyjemności. I tak dalej, sami wiecie…

Później myśl o rodzicielstwie nabrała wyraźnych kształtów i wiedziałam, że dołożę wszelkich starań, aby akceptować moje dzieci w pełni, takimi jakie będą, nie przelewać na nie niespełnionych ambicji, nie układać im życia.

Wydawało mi się, że to będzie najłatwiejsza część tego zadania pod nazwą “bycie rodzicem”. Otóż nie. Jest najtrudniejsza.

Oczywiście, nie wybrałam swoim dzieciom zawodów. Jeszcze. Nie zdążyłam też na razie prześwietlać im przyjaciół – na razie wszyscy są mali i rozkoszni. Powiedzmy, że akceptuję to, jak wyrażają siebie poprzez ubiór. Główne przyczółki ich niezależności i autonomii oddałam bez specjalnej walki.

Jednak ponoszę porażkę codziennie na wielu pomniejszych obszarach. Zupełnie nie akceptuję tików. Dostaję dreszczy, gdy jedno z dzieci w charakterystyczny dla siebie sposób przygryza język między zębami. Nie rozumiem, dlaczego dzieci wychowywane muzycznie uwielbiają “Ona tańczy dla mnie”. Dostaję szału, gdy szalik owinięty nonszalancko wokół szyi okazuje się być “duszącym” i prowadzi do natychmiastowego płaczu. Z braku powietrza, rzecz jasna.

Kupując kapcie jednej z córek, zastanawiałam się nawet, czy dotknęła ją jakaś rzadka i dziwna jednostka chorobowa, polegająca na nieakceptowaniu jakiegokolwiek kontaktu odzieży ze skórą.

A już totalnie nie mogę przeboleć faktu, kiedy dzieci w swych pedantycznych zapędach otrzepują buty brodząc w śniegu lub myją ręce w trakcie malowania palcami.

Brzmi to śmiesznie, bo właściwie o co chodzi? Zwykłe słabości, rozkoszne nawyki, drobne odstępstwa od normy.

Niepokojący jest jedynie fakt, że im dziecko starsze, tym łatwiej wyłapać u niego te “słabości”. Wyłapać, postawić na domowym ołtarzyku i kontestować każdego dnia od nowa.

I w którymś momencie złapać się z niepokojem na spostrzeżeniu, że w zasadzie już tylu rzeczy w  tym dziecku nie akceptuję, że trudno mi znaleźć do niego drogę. Rzeczy na pozór niewinne, błahe, śmieszne – pomnożone przez kolejne wspólne chwile, dni, tygodnie, zaczynają irytować, aż w końcu wznoszą mur między nami.

Bo – nie oszukujmy się, gdyby to była tylko kwestia otrzepywania śniegu. Albo poluzowywania szalika. Ale to wierzchołki góry lodowej, góry pod nazwą “Bądź taki, jak ja chcę, abyś był”. Często też – “bądź inny, niż ja jestem”.

Kiedyś usłyszałam, że oczekiwania zabijają relacje. Każdą. Jeśli podchodzimy do drugiego człowieka ze swoim szablonem, ze swoim pomysłem na niego – nie damy mu rozkwitnąć w swoim towarzystwie.

Pod tym względem dzieci, mając nas za główny punkt odniesienia, mają chyba jeszcze trudniej. W końcu to, czego potrzebują najbardziej, to miłość bezwarunkowa. Taka, która z czułością przyjmuje przygryzanie języka, nerwowe mruganie oczami bądź pomaganie sobie palcami w trakcie jedzenia. Która nie wstydzi się towarzystwa dziurawych spodni i natapirowanych włosów. Która cierpliwie znosi nawyki, lęki, przyzwyczajenia. Która wreszcie przyjmuje dziecko w całości, bez ocen, bez poprawek. Taka miłość im się należy.

Jeśli jednak – tak jak ja – łapiecie się, że jest to tak trudne, aż niemal niemożliwe – postarajcie się nie wstydzić tej swojej słabości. Rodzicom też potrzebna jest miłość bezwarunkowa…

Małgorzata Musiał – z wykształcenia pedagog, z powołania mama Tobiasza (6 lat), Leny (3 lata) i Zoi (10 miesięcy). Pracuje w stowarzyszeniu Rodzina Inspiruje!, prowadząc warsztaty dla rodziców. Entuzjastka noszenia dzieci w chustach, rodzicielstwa bliskości, fanka i realizatorka programu „Szkoła dla rodziców i wychowawców”.