Czy dzieci powinny być nam wdzięczne? – Fragment książki „Macierzyństwo bez lukru – co powie tata?” » EgoDziecka

 – Słucham? – Szczęść Boże. – Szczęść Boże. (Ale o co chodzi? Jakiś telefoniczny kaznodzieja do mnie wydzwania?). – Tutaj ksiądz Tomasz. Pana syn jest z nami na kolonii. – Aaa… Witam. Co się stało? – Proszę absolutnie się nie denerwować, to naprawdę nic wielkiego, ale czy mógłby pan przefaksować zaświadczenie o ubezpieczeniu do szpitala w Lesku? – JAK TO NIC WIELKIEGO? CO SIĘ STAŁO?!

– No… Pan Foch trochę szalał. Cała grupa biegała, a on znowu chciał być najlepszym berkiem i… się wywrócił. I złamał rękę. Właśnie za chwilę będą go usypiać, żeby poskładać.

O ja pierdziu! Wsiadamy z Żonką do samochodu, pędzimy trzy i pół godziny koszmarną drogą w Bieszczady, a w tym czasie Mroczny Rycerz wsiada do Batmobilu i odjeżdża w zupełnie inną stronę. My zaś możemy zapomnieć o wolnym weekendzie. Zamiast tego nerwy, stres, lecący przez ręce dzieciak i pytanie, jak Pan Foch poradzi sobie w nowej szkole, przecież niebawem zaczyna gimnazjum. Czy koledzy zaakceptują kolesia ze złamaną ręką w szkole sportowej? Czy to się dobrze zrośnie?

Powrót do Krakowa już w trochę lepszych nastrojach, ale potem wysiadywanie w szpitalu dziecięcym, wizyty kontrolne, kilkugodzinne, męczące oczekiwania w poczekalni i przed rentgenem. Rehabilitacja na własną rękę, bo oczywiście NFZ stwierdza, że nie jest konieczna. Dodatkowa wizyta u lekarza sportowego i wykłócanie się z nim, gdy facet nie potrafi otworzyć zdjęcia rentgenowskiego na komputerze.

A miało być tak pięknie. Tylko my dwoje, kino, kolacja, wspólny wieczór. Pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Czy Pan Foch powinien być nam wdzięczny, że – porzuciwszy marzenia – gnaliśmy w mrok?  

Innym razem znów zaczyna się od dzwonka telefonu.

– Dzień dobry, ja dzwonię z NFZ. – Słucham, o co chodzi? – Państwo składali skierowanie do sanatorium dla Glutka? – Tak, jak najbardziej. – Jak państwo chcą nad morze, to za półtora roku. Ale od ręki może być w kopalni. Chcecie? – No chcemy. Mały choruje, to trzeba brać, co jest.

– To ja zapraszam.

Zaczynamy. Najpierw rano przed siódmą wyjazd do kopalni. Sześć godzin prawdziwych atrakcji: bieganie z dzieckiem do ubikacji, bo idzie się tam prawie pięć minut z sali, którą nam przydzielili, grzebanie w naleśnikach, bo w środku rodzynki, a Glutek musi coś zjeść, zaś w kopalni niestety wyboru nie ma. Próby dogadania się z innymi rodzicami, łagodzenie sporów z pozostałymi dziećmi. Namawianie, aby ćwiczył dokładnie przy zabawach oddechowych, uważanie, żeby nie rozwalił głowy na schodach w pomieszczeniu zupełnie nieprzystosowanym dla czterolatka. Wciskanie drożdżówki w przerwach między zabawami i namawianie do kolejnej wyprawy do ubikacji, bo następnym razem mogę nie dobiec. A o czternastej pędem z powrotem, żeby babcia zdążyła go odebrać, a ja – dotrzeć do pracy. Przecież jakbym przez trzy tygodnie się nie pojawił, to o odkopaniu się potem w robocie mógłbym zapomnieć. Wieczorem do domu, a rano znów to samo.

A miało być tak pięknie. Glutek w sanatorium, Pan Foch w szkole, sporo wolnego czasu. I wszystko diabli wzięli. Czy Glutek powinien być nam wdzięczny, że – porzuciwszy marzenia – wydłubywaliśmy sól z uszu?

Jestem tatą dwóch chłopaków: Glutek ma cztery, a Pan Foch czternaście lat. Określeń tych proszę nie traktować obraźliwie, wzięły się po prostu z życia. Mały ma alergię i próbuje zaaklimatyzować się w przedszkolu, a duży poszedł niedawno do gimnazjum, rozpoczynając tym samym burzliwy okres dojrzewania. To powinno tłumaczyć ich pseudonimy.  

Powyżej przytoczyłem dwie opowiastki z życia rodzinnego i teraz sam się zastanawiam nad problemem wdzięczności dzieciaków.

No, wiadoma sprawa, dzieci bezdyskusyjnie powinny być wdzięczne rodzicom. W końcu gdyby nie matka i ojciec, nie byłoby ich na świecie. Rodzice zapewniają im wikt i opierunek, rozrywki intelektualne i wszelkie inne. Starają się wyrobić u nich kręgosłup moralny, dbają o rozwój fizyczny, artystyczny i duchowy. Dostarczają pieniądze na wszelkie potrzeby (oczywiście w miarę możliwości), więc temat wdzięczności nie podlega absolutnie dyskusji, sprawa przesądzona. Glutek i Pan Foch mają być wdzięczni i koniec!

Ale, kurczę, z drugiej strony… W końcu niezależnie od tego, czy pojawieniu się dzieci towarzyszyła nasza świadoma decyzja, czy też nie, to same się tu nie pchały. Nie dobijały się na ten padół łez i najnormalniej w świecie mogą nie być przesadnie zadowolone z tego, że właśnie my jesteśmy ich rodzicami. Więc chyba niekoniecznie jest powód do wdzięczności.

No i w końcu, jeśli przemyśleć te konkretne przykłady, dochodzi się do wniosku, że przecież Pan Foch nie zrobił tego specjalnie, a Glutek nie ma frajdy z chorowania. Więc chyba lepiej, żeby – zamiast być wdzięczni – po prostu nas lubili. Jeśli kiedyś będą chcieli być wdzięczni tacie, to niech mały doceni, że po czterdziestym „a dlaczego?” nadal miewam siłę, aby odpowiadać na pytania, a duży, że kiedy kolejny raz z pięciu minut przy komputerze zrobi się godzina, mój wewnętrzny Hulk (jak to ładnie określiła jedna z mam w poprzednim tomie Macierzyństwa bez lukru ) nie wyrwie się na wolność.  

Oisaj (40), tata Starszego (14) i Młodszego (4)

www.tramwajnr4.pl  

 Mam w domu dwie córki. Obie w wieku przedszkolnym, więc niewiele jeszcze wiem o dzieciach. Oprócz tego, że pustoszą mieszkanie, portfel, a noce zamieniają w wieloletni koszmar karmienia, tulenia, chodzenia wśród rozrzuconych po podłodze zabawek i dzielenia się własnym łóżkiem o szerokości półtora metra. Wiem też, że wdzięczności próżno oczekiwać. Przez godzinę potrafię być górą lub drzewem, na które się wspinają, przez kolejną – Kopciuszkiem, który na każdy dzwonek przynosi, prasuje, karmi, przebiera, przez kolejnych dziesięć – ochroniarzem, tragarzem, kucharzem i gdy po tym wszystkim proszę o kwadrans ciszy, o godzinę spokoju, o dwie godziny snu, i tak nie doczekam.

I domyślam się, że w przyszłości też łatwiej nie będzie. Bo one jednak do mnie podobne, a ja wciąż stawiałam wymagania i nigdy nie było mi dość. Zabawki, ciuchy, korki z matmy, fizyki, kurs angielskiego, czesne na studia, forsę na wesele, dach nad głową dla mnie i dzieci, gdy świat mi się zawalił. To wszystko otrzymałam od rodziców bezinteresownie. Bez pytania o to, czy potem podam im kubek herbaty, zwrócę w gotówce do mojej czterdziestki lub chociaż w zamian przekopię ogród i przesadzę kwiaty. „Rodzice są po to, by pomagać swoim dzieciom, niezależnie od tego, w jakim wieku są te dzieci” – powiedziała mi tak pewna mądra głowa, gdy płakałam rzewnymi łzami, czując niechęć do samej siebie, bo kolejny raz przyszło mi prosić rodziców o pomoc. Ale jednocześnie myślałam o tym, co sama zrobiłabym dla swojego dziecka, gdyby ono znalazło się w porównywalnej sytuacji. Nie myśląc o żadnych korzyściach, zrobiłabym to samo, tak samo.

Za wzór stawiając sobie własnych rodziców, pozwolę, by córki w życiu robiły to, co chcą robić. W granicach ich bezpieczeństwa i nieszkodzenia innym. Będę wspierała w dążeniu do celu, nawet jeśli według mnie ten cel może być ślepym zaułkiem. Pozwolę na błędy i pomogę je naprawiać, jeśli mnie o to poproszą. Oczekuję jednak czegoś w zamian.

Że będą o mnie pamiętały w każde święta. Że będę mogła patrzeć na ich dorastanie. Że będą do mnie przychodziły z każdym kłopotem i z każdym sukcesem. To w zupełności mi wystarczy.  

Aleksandra Michalak, mama Idalii (3) i Kornelii (5)

matkasanepid.pl

Fragment książki „Macierzyństwo bez lukru – co powie tata?” 

Dodano do koszyka.
0 produktów - 0,00