Pomóc rodzicom dotrzeć do dziecka – recenzja książki „Najszczęśliwsze dziecko w okolicy”


Jak zawijać, kołysać i uspokajać malutkie niemowlę. Bardzo nam wtedy pomogła, chętnie więc wybrałam się w podróż sentymentalną, sięgając po najnowszą książkę wyd. Mamania pt. „Najszczęśliwsze dziecko w okolicy” dr Karpa.

Mimo pozytywnego nastawienia, ciężko mi było znaleźć wspólny język z doktorem. Już, już miałam wrażenie, że łapiemy te same fale, że jakby tu przymknąć oko, a tam nie wczytywać się głębiej, to myślimy tak samo… i okazywało się, że jednak nie.

To, co zniechęcało mnie już na pierwszy rzut oka, to specyficznie amerykański styl pisania/konstruowania poradnika. ZFF, czyli zestaw fast food, ploteczki czy Dziecięcy jako nazwy metod starych jak świat, a opisywanych przez Karpa jako jego własne odkrycia – na dłuższą metę tak kłóciły się z moim pojęciem przekazywania informacji, że nie mogłam ich przyswoić.

Po drugie przykłady dialogów z dzieckiem brzmiały dobrze… mniej więcej do połowy. Póki Karp skupiał się na nazywaniu tego, co dziecko przeżywa, było to dla mnie do przyjęcia. Jednak za każdym razem, gdy dochodził do momentu, w którym rodzic winien „zaprzeczyć” niejako temu, co powiedział wcześniej („Chcesz piłkę, piłkę, piłkę! Ale nieeeeeee, teraz wracamy na obiad”), skóra mi cierpła w oczekiwaniu na reakcję dziecka. Oczywiście, w książce reakcje były książkowe, jednak moje matczyne doświadczenie podpowiadało mi, że w rzeczywistości bardzo by się różniły. Zresztą nie omieszkałam sprawdzić – moja dwulatka na wieść o tym, że „ale nieeeee coś tam” rzuciła się z powrotem na podłogę. Wolę jednak swoje sprawdzone metody.

To nadal tylko niuanse. Najbardziej uderzało mnie, jak przez kolejne kartki autor próbował pomóc rodzicom dotrzeć do ich dziecka, omijając to dziecko! Tak, wspominał o tym, że złe zachowania skądś się biorą; tak, podkreślał znaczenie prewencji, dawania dziecku uwagi i miłości; tak, w końcu przypominał, aby traktować małego człowieka z szacunkiem. A jednak konsekwentnie, strona po stronie, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kultywuje swoisty rozdźwięk między założeniami, a metodami z nich wyprowadzanymi. Niby szacunek, a jednak time-out. Niby uważność na potrzeby dziecka, a jednak „uprzejme ignorowanie” czy też odgrywane przeciąganie danej czynności w imię uczenia cierpliwości. Niby zrozumienie dla dziecięcych nastrojów, ograniczeń i niedoskonałości, a jednak, gdy dziecko za długo nie ubiera się na spacer, spaceru ma nie być, choćby nie wiem co.

Nie kupuję takiego podejścia. Zamiast wkuwać, co w jakiej sytuacji mam powiedzieć, ile emocji w to włożyć i jaką barwą głosu perorować, wolę skupić się na tym, co aktualnie moje dziecko przeżywa, co sprawia, że nie ma ochoty ubrać się na spacer, i być może wcale moje nie musi być tym razem na wierzchu.

Zdecydowanie też nie lubię, gdy ktoś poleca z ręką na sercu metody, których szkodliwość dawno została dowiedziona naukowo (time-out). Z drugiej zaś strony ciężko mi nie czuć sympatii do pediatry, który dociera do swych przestraszonych małych pacjentów, grając głupka…

I w takich mieszanych odczuciach pozostaję, zamykając tę książkę. Naprawdę chciałabym umieć powiedzieć jednoznacznie, jak ją oceniam, lecz nie potrafię. Ciężko mi wyobrazić sobie sytuację, w której będą ją polecać jakiemuś rodzicowi – z drugiej strony, nie zamierzam nikogo zniechęcać do przeczytania jej.

Jednak mi lektura dała jedynie pojęcie, co zaleca dr Karp. Nic ponadto.

Małgorzata Musiał – z wykształcenia pedagog, z powołania mama Tobiasza (6 lat), Leny (3 lata) i Zoi (10 miesięcy). Pracuje w stowarzyszeniu Rodzina Inspiruje!, prowadząc warsztaty dla rodziców. Entuzjastka noszenia dzieci w chustach, rodzicielstwa bliskości, fanka i realizatorka programu „Szkoła dla rodziców i wychowawców”.