Być rodzicem i nie skonać. Rodzicielstwo na luzie – recenzja

Taka wizja rodzicielstwa chyba każdemu przypadłaby do gustu. Mi wystarczyło jednak przerzucenie kilku kartek książki by… zwątpić. W wiarygodność wydawcy, autorytet autora i zasadność jego rodzicielskich porad (na przykład takiej: im częściej będziemy „zalegać skacowani do wpół do jedenastej, tym lepiej – dzieciaki będą musiały wykazać więcej pomysłowości i inicjatywy”).

„To raczej nie jest książka dla mnie!” – ta myśl była druga… Tymczasem warto mieć na uwadze, że założeniem autora nie było napisanie kolejnego na wydawniczym rynku poradnika dla rodziców. I zamiast szukać w książce podpowiedzi, jak będąc rodzicem „nie skonać”, warto skupić się na prostym przesłaniu, że tak naprawdę,  tylko szukając własnych metod wychowawczych  można spełniać się jako rodzic. Hodgkinson popełnił więc publikację raczej „ku pokrzepieniu” rodzicielskich serc, stworzoną przy… kuflu dobrego piwa, aby udowodnić, że rodzicielstwo nie musi być żadną „misją”, tylko świetną zabawą, a z wielu rodzicielskich obowiązków można po prostu zrezygnować, pozwalając, by dzieci zajęły się same sobą. W ten sposób powstała książka o bardzo optymistycznym  tytule, w której zamiast gotowych recept na rodzicielskie problemy i dylematy zostanie nam zaserwowana duża dawka autoironii, anegdot i „porad-na-opak“.

Tom Hodgkinson jest do bólu szczery i nie kryje wcale, że „Być rodzicem…” jest w pewnym sensie zapisem jego niepowodzeń, klęsk i pomyłek rodzicielskich. „Przyjaciele śmiali się, kiedy mówiłem, że piszę poradnik wychowawczy: widzieli na własne oczy, jak się miotałem, gdy przyszło mi zajmować się maluchami” – pisze Hodgkinson o tym anty-poradniku.

Hodgkinson nie jest ani pediatrą, ani nauczycielem, ani też ekspertem od spraw wychowania, prowadzi on raczej luźny styl życia i już w kilku wcześniejszych publikacjach podpowiadał innym, jak być leniwym i wolnym. Tym razem, w najnowszej publikacji, Hodgkinson wykłada rodzicom swoją teorię dotyczącą oryginalnej i, jak by nie było, wyjątkowo wygodnej i „leniwej” wizji rodzicielstwa, opartej na idei D.H. Lawerence: im mniej robimy dla dzieci, tym lepiej. „Wcale nie trzeba zapełniać dzieciom czasu od rana do wieczora, żeby wychować je na szczęśliwych i samodzielnych ludzi. Przeciwnie! Trzeba im dać święty spokój i dużo przestrzeni” – przekonuje ojciec trojga dzieci. Kwestionuje przy tym potrzebę zabawek (w każdym razie takich, które kosztują więcej niż kilka złotych). Co autor w takim razie proponuje w zamian? Alternatywne formy edukacji i czas spędzony w wesołym gronie przyjaciół z dzieciakami. I bez większego znaczenia jest związany z tym bałagan („radosny bałagan jest lepszy niż smętny porządek!” ). A im więcej dzieciaków, tym lepiej („Jak zbierze się trójka lub więcej, właściwie znikają z oczu – i o to nam chodzi. Zostawiamy je w spokoju, a co więcej, one nas też”).
 
Jednak czy rodzicielstwo polega na tym, by tak zorganizować sobie życie, aby nasze dzieci zostawiły nas w spokoju? Oczywiście, że nie. Jednak nie polega ono również na całkowitej rezygnacji z siebie, własnych potrzeb i pragnień, na bezrefleksyjnym wypełnianiu narzucanych sobie ciągle nowych obowiązków, zamartwianiu się i rezygnacji z przyjaźni. Czy warto zatem sięgnąć po „Być rodzicem i nie skonać”  Toma Hodgkinsona? Tak. Choćby po to, by spojrzeć z dystansem na własną wizję rodzicielstwa, trochę się pośmiać i po to, by poczuć się lepszym rodzicem.

Katarzyna Głowacka – mama poszukująca, dziennikarka, absolwentka kulturoznawstwa.

„Być rodzicem i nie skonać. Rodzicielstwo na luzie”, Tom Hodgkinson, przekład: Kamila i Robert Sławińscy, Wydawnictwo W.A.B 2013.